Po wycieczce na Przełęcz Łupkowską pojechaliśmy do Dukli. Zrobiliśmy zapas kabanosów, odwiedziliśmy Biedronkę i ruszyliśmy do Woli Wyżnej.
Dobra, to chyba dobry moment, żeby przyznać się do pewnego zboczenia 😛 Lubimy góry. Zarówno wysokie – typu alpejskiego, te trochę niższe, z rozległymi połoninami albo porośnięte gęstymi lasami, jak i te mniej okazałe pod względem wybitności szczytów. Ale Dolina Jasiela w Beskidzie Niskim to nasz największy fetysz 😀 Sam Beskid Niski odkryliśmy dość późno. Wydawał się bardzo odległy (jesteśmy ze Śląska) i niezbyt ciekawy. Przed Beskidem Niskim ważne było wejście na szczyt, najlepiej wysoki i trudny. Nasze górskie podboje zaczęliśmy od Beskidów, Sudetów, później były Tatry, Mała i Wielka Fatra na Słowacji. Liczyła się wysokość nad poziomem morza, ewentualnie liczba punktów GOT 🙂 Gdy późną wiosną w 2015 wybraliśmy się pierwszy raz w Beskid Niski, nic nie wróżyło, że aż tak zakochamy się w tych okolicach. Plan był taki, że przenocujemy pod bliżej nieokreśloną wiatą w śpiworach (dowiedzieliśmy się o niej, z jakiegoś bloga, opisującego trasę pokonaną na biegówkach). Wiaty nie udało nam się odnaleźć, choć teraz wiemy, że była to wiata koła łowieckiego Zacisze, stojąca przy drodze między Polanami a Mszaną. Koniec końców wylądowaliśmy w schronisku Hajstra, w Hucie Polańskiej (polecamy z czystym sumieniem). Następnego dnia poszliśmy na Baranie. Doświadczenie bez porównania do zatłoczonych tatrzańskich, czy nawet beskidzkich szlaków. Chyba właśnie wtedy poczuliśmy, czym jest ten mistycyzm gór, obcowanie z przyrodą, bliskość natury. Wszystko było jakieś inne, tajemnicze, nowe (nie, nie było tam narkotyków 😛 ) Minęło parę miesięcy i postanowiliśmy wrócić, tym razem miało być jeszcze bardziej dziko i niedostępnie. Trochę „studiowania” laminowanej mapy Comfort! map i znaleźliśmy, jak nam się wtedy wydawało, najbardziej oddalone od „cywilizacji” pole namiotowe.
Był 3 lipca 2015, piątek, około 10 w nocy. Jakież było nasze zdziwienie, gdy po prawie 20 minutach jazdy dziurawą, szutrową drogą minęliśmy dwa zamieszkałe budynki. No tego się nie spodziewaliśmy 😉 Mimo późnej pory z pobliskiej popegeerowskiej hali dobiegały niepokojące dźwięki jakiejś maszyny. Zaparkowaliśmy przy opuszczonym budynku z anteną satelitarną i żwawo ruszyliśmy w kierunku Rudawki Jaśliskiej. Było gorąco, a nasze czołówki wabiły chmary owadów. Minęliśmy szlaban będący granicą Rezerwatu przyrody „Źródliska Jasiołki” i przenieśliśmy się do baśniowej krainy. Mgła, nisko zawieszony księżyc w pełni i martwe drzewa „wyrastające” z tafli wody. Niesamowite, nigdy i nigdzie wcześniej nie słyszane dźwięki natury. Magia… Po około pół godzinie dotarliśmy do pola namiotowego. Kilka rozbitych namiotów, tlące się ognisko i tajemniczy jegomość o charakterystycznej niskiej barwie głosu. Ze schronu dobiegało chrapanie (jak się okazało wakacyjnego rezydenta tego miejsca – Marka 🙂 ), a my siedzieliśmy wpatrzeni w ogień. Sporo było milczenia i kontemplowania, a że jesteśmy z natury małomówni, bardzo nam to odpowiadało 🙂 I tak to się zaczęło…
A więc nasz 35 raz w Jasielu: